IPN w swojej mądrości przyjmując ustawę o dekomunizacji nakazał usuniecie wszystkiego co miało związek z okresem PRL zapomniał (albo nie mógł?) usunąć z ław poselskich, senatorskich, rządowy

Dalekośmy poszli daleko tak
zostawili wszystko oddając
własne sprawy w ręce cudze

Prawdziwym dramatem narodu polskiego jest wymierzenie siarczystego policzka Polakom wynikającego z planowego przesiedlenia wielomilionowej społeczności ukraińskiej i kłamstw rządzących tak po stronie polskiej jak i ukraińskiej na temat przyjaźni naszych narodów.

(…)

Trzy tygodnie kuracji i wróciłem do miejsca zameldowania. Samej kuracji nie mogę jeszcze ocenić na 100% gdyż zgodnie z podawanymi informacjami ich pełen efekt ma być odczuwalny za około czternaście dni od zakończenia wykonanych zabiegów.

Zacznę od tego, że w mojej podróży zauważyłem pewien fenomen – im dalej od Wrocławia w kierunku południowo wschodnim tym mniej kolorów niebiesko żółtych. Między Lublinem a Zamościem ujrzałem jedno jedyne takie miejsce: był to auto handel zapewne prowadzony przez sąsiadów zza wschodniej granicy. Potem już żadnej, ale wraz z malejącą ilością kłującego mnie w oczy zestawu dwóch kolorów (niebieskiego i żółtego) przybywało kolorów białoczerwonych, co napawało mnie optymizmem i dumą.

Taką zwyczajną dumą, nie żadną tam zaraz narodową. Od tej narodowej dumy to mamy specjalistów zarządzających polskim państwem zgodnie z ustaleniami kleru, służb i wszelakiej maści żydów jakie zapadły zaraz po tym jak tych prawdziwych solidarnościowców spacyfikowano, część z nich odesłano z wilczym biletem w jedną stronę, reszcie na lata skutecznie zamknięto usta i zastąpiono swoimi agentami i zajęto się chlaniem i dzieleniem tortu przy okrągłym meblu w Magdalence.

Dzisiaj pewien wysoko postawiony pan – powiadają, że to pierwszy obywatel w państwie – co raz to pęka dumą bycia Polakiem, Żydem, Ukraińcem. Nie wiem kim tak naprawdę jest ten złotousty kłamca. Wiemy, że jego dziadek zasłynął aby potem przesiedlić się i zostać kuśnierzem. Ha, taki myk. O „zasłynięciu” dziadka – nie tego, którego Tusk miał mieć w Wermachcie – jeszcze wspomnę podążając ścieżkami Roztocza.

Po siedmiu godzinach z kawałkiem trafiłem wreszcie do celu. Pierwsze wrażenie wywołało we mnie smutek i pilną potrzebę powrotu. Tak to już bywa z pierwszym wrażeniem, że jest złudne i potrafi wywieźć na manowce. Tylko dwa razy w życiu „pierwsze wrażenie” nie było pudłem. Wszystkie inne, co i jak pokazało życie były kosztownym błędem.

Odczekałem kilka minut w holu i już po chwili z kluczami do swojego pokoju powędrowałem na pierwsze piętro wielkiego pięciokondygnacyjnego obiektu. Nr 24 – mój ulubiony, taki miałem w dzienniku kilku szkół w czasach „komuny”.
Miła pani w recepcji z długimi kruczoczarnymi kręconymi włosami o smukłej kibici i nogach tak długich jak nogi owej damy z lektury „Lotna”, których długością zachwycał się pewien oficer z uśmiechem oświadczyła, że będę w nim sam, co mnie ucieszyło. Dziękuję, będę mógł spokojnie pisać – powiedziałem.
– O! A co pan pisze? W kilku słowach coś tam (o)powiedziałem i wręczyłem jej swój tomik wierszy, który uważam za nieudany. Kiepski dobór wierszy, ot i wszystko. Ucieszyła się, a na drugi dzień z niekryjącą satysfakcją podzieliła się swoimi wrażeniami. Nie puchłem z dumy, ale ucieszyłem się i podziękowałem. Nie mam parcia na szkło ani do szkła. Lubię być w półcieniu i obserwować; czasem nieco się wysunę aby lepiej usłyszeć, a potem cofam się głębiej aby mieć lepszy widok. O ile nogi tej damy z Lotnej mogłem sobie jedynie wyobrażać, co czyniłem będą młodym człowiekiem o tyle te nogi i tą młodą damę miałem przyjemność widzieć z bliska co najmniej kilka razy dziennie. A, że jestem nieskończonym estetą…

Obiad i chwilę po nim pierwsze zabiegi. Potem nieprzespana noc – to efekt owego pierwszego wrażenia. Ogromy teren z wielkim obiektem posadowionym tuż przy ruchliwej krajowej 17. Na potrzeby szpitala adaptowano internat dawnej szkoły mechanicznej, która mieściła się tuż obok. Dzisiaj szkoła z szyldem „Zespół Szkół nr…” zamknięta na cztery spusty straszy swoją pustką wyzierającą z każdego okna. Teren wokół obiektów kojarzy mi się z dawnym PGR-em lub SKR-em – mnóstwo niskich budynków warsztatowo-magazynowych i porozrzucane w bezładzie materiały budowlane, gruz i czort wie co jeszcze.

Drugiego dnia od ósmej zajęcia. Zaczynam przyglądać się ludziom, którzy jak ja przybyli tutaj na rehabilitację z nadzieją odzyskania zdrowia lub choćby części dawnej sprawności. Większość to seniorzy będący od kilku lat, a nawet dekady, na emeryturze. Wiele osób na wózkach lub przy kulach. Na wielkiej stołówce trzy okrągłe stoły ustawione na środku, trzy prostokątne po prawej stronie sali przy oknach i cztery przy oknach po przeciwnej stronie. Przy moim ośmioosobowym stoliku trzy małżeństwa, jedna mocno otyła pani, której wieku nie sposób było ustalić i moja skromna osoba. Po mojej lewej stronie starsze małżeństwo z Zamościa. Ludzie bardzo kulturalni, i jak się okazało wykształceni. Pan opowiedział mi, że był już tutaj z żoną w ubiegłym roku: trafił z rozległym wylewem po drugiej dawce szczepionki na wymyśloną chorobą na „C” – pół roku w szpitalu, a potem szesnaście tygodniu rehabilitacji w Lubyczy.  – W życiu już na nic się nie zaszczepimy – powiedział patrząc z miłością żonie w oczy, która tylko przytaknęła delikatnym skinieniem.
Po mojej prawej stronie starsi ode mnie państwo ale młodsi od wspomnianego po lewej. Fajni ludzie. Naprzeciwko małżeństwo Ślązaków. Dla nich najważniejsze było tylko jedzenie – dużo jedzenia. Już po kilku dniach z ust innych osób sąsiednich stolików słyszę – oni tylko o żarciu i nic więcej. Fakt, którego w żaden sposób nie da się podważyć ani choćby umniejszyć. Ale w sumie też dość fajni.

Drugiego dnia wyszedłem na dłuższy spacer myśląc, że ten przyniesie mi ulgę po nie przespanej nocy i dniu pełnym nowych wrażeń. Lubycza Królewska. Długo zastanawiałem się nad przymiotnikiem „królewska”. Tak się złożyło – lubię jak „coś” się składa i mnie zaskakuje – że już po kilku dniach mojego tutaj pobytu były uroczystości na okoliczność 600 lecie Lubyczy Królewskiej.

Wolnym krokiem szedłem jedną uliczką potem drugą i w trzy kwadranse z kawałkiem obszedłem  zachodnią część miejscowości liczącej nieco ponad 2200 mieszkańców. Pierwsze wrażenie zaczęło blednąć, a to za sprawą niebywałej wręcz grzeczności mieszkańców Lubyczy: na każdym kroku słyszałem: „dzień dobry” wypowiadane przez dzieci i starszych – młodzieży niewiele. Drugie, to niesamowita gospodarność. Wszystkie, nawet te nieliczne skromne, czyste i zadbane, dopieszczone, że się tak wyrażę. Tu i ówdzie nasze flagi białoczerwone. Już po kilku dniach nawiązałem kontakt z mieszkańcami, którzy opowiadali mi o sobie, o sąsiadach za przejściem w Hrebenne zaledwie dziewięć kilometrów od Lubyczy, o bunkrach ON UPA, o miejscach pochówku, zabitych przez banderowców i ukraińskich siepaczy.

Tutaj się zatrzymam i wyjaśnię. To nie tak, że każdy i od razu chętnie mówił. Ci ludzie są niesamowicie grzeczni ale i ostrożni i zdystansowani. Rozmowę na te tematy kontynuują dopiero kiedy „wymacają” swojego rozmówcę, kiedy nabędą pewności, że to żadna podpucha, prowokacja, dopiero wtedy wolnym strumieniem sączy się prawda.

Tę prawdę poznawałem i zgłębiałem każdego kolejnego dnia aż do ostatniego, do chwili kiedy trzeba było wracać. I kiedy wracałem towarzyszyły mi mieszane uczucia: radość, że wracam do swojej Wnusi i nostalgia – smutek, że oto odjeżdżam w poczuciu niespełnienia, że nie dość czasu miałem aby posiąść całą prawdę odkryć jej tajemne i mroczne zakamarki jakby takie, jakie dotyczą dziadka tego, co to stoi w potrójnym, a nawet poczwórnym rozkroku kłaniając się żydom, Ukraińcom i Jankesom, a w dni uroczystości państwowych głosi kłamliwe opowieści; raz o Polin innym razem o wielkiej wielowiekowej przyjaźni polsko-ukraińskiej o wielkim sojuszu z USA. Zacierając za każdym razem to co istotne, to co świadczy o polskich korzeniach o wartości nadrzędnej jaką jest historia naszych polskich przodków z ziemi Polesia, Wołynia, ziemi Lubelskiej, Zamojskiej itd.

Miałem to szczęście, że dotarłem w te miejsca w wieku dostatecznie dorosłym z odpowiednim zasobem wiadomości, które pozwalają mi bez zbędnych emocji przyjąć tę czystą wiedzę, dotknąć kamieni milowych naszej historii. Poznać fakty przemilczane albo wręcz przekłamywane i, co najgorsze, zamazywane z dużą starannością przez wszystkie kolejne rządy od PRL-u po dzisiejszy włącznie.

Odmienna, swobodna interpretacja pewnych zdarzeń z pomijaniem faktów historycznych przedstawiana w słowotoku głowy państwa, że o premierze i prezesie PiS-u nie wspomnę, jest tym, co określa się mianem kłamstwa, chyba, że mamy do czynienia z pewną niedoskonałością, jednostką chorobową – konfabulacją.
Ja stawiam na wersję pierwszą. Polityk z reguły jest zawodowym kłamcą i świadomym tego oszustem, a ten, który doprowadza do oddania choćby części władzy na rzecz osłabienia suwerenności jest zdrajcą. To, że mamy z jawną zdradą jest faktem i żadne, za przeproszeniem, pierdolenie w telewizji tego nie zmieni. Zdrada jest zdradą. Pozostaje tylko jednio pytanie.
Co my, Naród, a w okresie przedwyborczym okazuje się, że nawet Suweren, z tym faktem zrobimy?

Spoglądam na mapę formatu A3 „WSCHODNI SZLAK ROWEROWY GREEN VELO” KRÓLESTWO ROWEROWE – ROZTOCZE i myślami wracam w tamte rejony.

Lubycza Królewska, niewielkie miejsce na mapie Polski leżące w miejscu, które określiłem mianem „wyrostka” niemalże styka się z Rava-Ruska leżącą już po „tamtej” stronie. Na samym terenie Lubyczy znajduje się 70 bunkrów, bardziej pozostałości po nich band OU UPA. Widzisz wielkie połaci pól a na nich porozrzucane kępy drzew – to właśnie pozostałości po bunkrach. Jak ważnym miejscem była Lubycza świadczy ich ilość. To 10% z siedmiuset bunkrów Linii Mołotowa. Historia, która mnie interesuje leży nieco z boku i jest porozrzucana w miejscach dość ustronnych, które na pierwszy rzut oka mogą nic nie znaczyć. Sam się o tym przekonałem objeżdżając ten teren bez przewodnika. Z przewodnikiem – historyk związany z IPN – dopiero otworzyłem oczy ze zdumienia: jak to, przecież kilka dni temu tutaj przejeżdżałem. No tak, skromne tabliczki informacyjne jednak lepiej, a nawet koniecznie warto poznawać podczas jazdy rowerem a nie samochodem. Pieszo też można, ale wtedy czasu więcej i zdrowia potrzeba. Ale najlepiej to z tym przewodnikiem.

W części drugiej przejdę do rzeczonej historii tych miejsc w których polskość ma zgoła inne znaczenie i jest podmiotem, polskość która niejednokrotnie kosztowała tak wiele, że wciąż mało było polskiej krwi aby opłacić swoją polską narodowość.

Tytułem zachęty do części drugiej: ROZTOCZE (2) dodam, że IPN potrzebował ponad trzech dekad aby wreszcie zrozumieć, że tej polskości bronili milicjanci, że za tę polskość swojej małej ojczyzny ginęli dwukrotnie. Raz, kiedy zginęli z rąk band UPA. Dwa, kiedy zginęła (nie cała na szczęście) o nich pamięć wymazując ich czyny z kart historii.

IPN w swojej mądrości przyjmując ustawę o dekomunizacji nakazał usuniecie wszystkiego co miało związek z okresem PRL zapomniał (albo nie mógł?) usunąć z ław poselskich, senatorskich, rządowych i tzw. wymiaru sprawiedliwości oraz uczelni wyższych faktycznych partyjniaków i rzeczywistych pomocników poprzedniego ustroju. Ich posady i stanowiska nie zostały nawet dotknięte ową ustawą. Gdyby nie postawa lokalnych patriotów polskich i działaczy IPN dalej udawałby, że jest ustawa i tematu nie ma. Tak trudno jest zrozumieć, że nie wszędzie działała Armia Krajowa, że dla prostego polskiego obywatela w tamtym okresie istnienia państwa nie było istotne, że kiedyś historia o nich zapomni. Dla nich istotnym było „tu i teraz” brali do ręki broń aby walczyć z oprawcami zza miedzy i rozliczyć się za niewinnie przelaną polską krew ich ojców, matek, braci, sióstr i dzieci.