W moim mieście pory dnia wyznaczało wycie fabrycznych syren. Każdy wiedział, która fabryka rozpoczyna swoją zmianę. Godzina szósta rano, druga po południu, dziesiąta wieczorem.

Wrocław z czasów Mocka

Człowiek ma wolną wolę i rozum. Dlaczego z nich nie korzysta?

Na początku 2020 roku zatopiłem się w lekturze powieści Marka Krajewskiego. Z głównym bohaterem przeszedłem cały Wrocław i kilka innych nie mniej ciekawych miejsc w tym Stany Zjednoczone Ameryki chwilę po zakończeniu najstraszliwszej z wojen jaką sprawili ludzie Hitlera, a w odwecie Stalin wraz z wielką antyhitlerowską koalicją zdemolowali do reszty to co ocalało z niemieckiej pożogi.

Mnie jednak najbardziej intrygował Mock i jego działania na terenach, które jak sądzę znam dobrze. Tutaj mała uwaga: nie jestem rodowitym wrocławianinem ani nawet Dolnoślązakiem. Urodziłem się na Pomorzu nieopodal styku Borów Tucholskich i Ziemi Kociewskiej, które nota bene znam jak własną kieszeń. Moje miasto było miastem przemysłowym – zapleczem Gdańska, a ujmując rzecz bardziej precyzyjnie – Trójmiasta.  

W moim mieście pory dnia wyznaczało wycie fabrycznych syren. Każdy wiedział, która fabryka rozpoczyna swoją zmianę. Godzina szósta rano, druga po południu, dziesiąta wieczorem. I tak w kółko od wczesnego dzieciństwa aż po lata 90.

Miasto zastygało po ostatnim wyciu syren fabryki: obuwia, huty szkła, ogniw i baterii, wódki, mebli, tabletek od bólu głowy i jeszcze kilku innych. Każda z tych fabryk miała swój charakterystyczny, niepowtarzalny sygnał, natężenie, długość i modulację dźwięku. Każda z nich była wyposażona we własną kotłownię i nad każdą z nich dominował co najmniej jeden potężny komin.

Zgiełk milkł, jeszcze tylko klaksony ruszających ostatnich autobusów zakładowych i nastało kilka godzin ciszy przerywanej od czasu do czasu gwizdawką i zawołaniami kolejarzy oraz syreną lokomotyw, którym towarzyszyły zderzanie buforów i szczęk stalowych zaczepów wagonów towarowych podstawianych na bocznicy przeładunkowej na Przedmieściu lub bezpośrednio w którejś z fabryk.

Intrygował mnie ten tajemny język, a że jako mieszkałem nieopodal bocznicy rozładunkowej na Przedmieściu (dzieliły mnie od niej tylko dwa domy sąsiadów i ostro opadająca kilkumetrowa skarpa, na której stały nasze domostwa) to po naukę daleko nie musiałem chodzić. Ową „mowę” pojąłem szybko. Wiedziałem kiedy nastąpi zderzenie buforów lub szczęk opadających z łoskotem zaczepów, kiedy buchnie para z lokomotywy i zacznie się mozolne ciągnienie składu obładowanych wagonów. Komendy, gwizdawki i syreny krótkie i długie tony i połyskujące w ciemnej nocy światła latarek; szczęk i łoskot, sapanie lokomotywy i buchanie pary. Wszystko to, cała ta „mowa” gwizdawek, syren, latarek i chorągiewek to były komendy wydawane maszyniście: zahamować albo odhamować, popychać lub przerwać popychanie i odjechać od pociągu oraz komendy dla poszczególnych osób zajmujących się pracą przy formowaniu składu pociągu.

Nie powiem ciągnęła mnie noc i nie jeden raz się w niej zatapiałem początkowo tylko na chwilę aby upewnić się czy magicznie połyskujące światła i ściszone głosy nie są tylko ułudą podobną to tej jaką okazał się św. Mikołaj, aż przyszedł taki czas, że magia nocy porwała mnie na dobre.  

Kiedy trafiłem do Wrocławia ten był w totalnym remoncie Rynku i okolic – Port Literacki znajdował się jeszcze nieopodal Teatru Lalek. Renoma przed remontem, a w wielu miejscach tego tajemniczego miasta stały piękne zegary, które decyzją decydentów zostały zabrane. Byłem świadkiem tego urzędowego nakazu – okradzenia miasta z części jego historii. Kto to wtedy miastem rządził? Nieważne. Ten czy inny prezydent każdy złodziej, ale ten co wtedy podpisał ten złodziejski numer był wyjątkową kanalią i mistrzem w swoim złodziejskim fachu. Gdzie się podziały zegary, kto je przytulił i co z nimi zrobił?

Pamiętam jakby to było wczoraj kiedy rozmawiałem z jednym z majstrów ekipy zajmującej się  demontażem zegarów…. Wtedy obiecywałem sobie, że wyśledzę te zegary, że dotrę do tych, którzy je postawili u siebie na wypasionych, jak dajmy na to pewnego posła i sędziego, posesjach.

Kiedyś, w tej północnej części Polski, wytropiłem kamień ukradziony (bez żadnej urzędowej decyzji) z zabytkowej drogi wiodącej do przedwojennego poniemieckiego majątku ziemskiego. Znalazłem go na podjeździe u sędziego w Tczewie. Droga do zabytkowych zabudowań majątku nigdy nie zyskała dawnego sznytu. To co położyła firma z gminnych pieniędzy nie przypominało tego kamienia w odcieniu dojrzałych jagód. Ułożony podjazd na posesji sędziego również nie wyglądał tak pięknie.

Okazało się, że taki potrzebuje odpowiedniej długości z zachowaniem szerokości i starodrzewem  wzdłuż drogi tworzącym baldachim. Kto choć raz jechał po tym kamieniu, zwłaszcza o świcie lub tuż przed zachodem słońca kiedy kamień połyskiwał niczym lekko zroszone ciało pięknej kobiety ten tego widoku nie zapomni nigdy. Ja miałem tę przyjemność nie jeden raz.  

Stary Wrocław też słynął, jak większość polskich miast i nie tylko przemysłowych, z całej rzeszy sterczących wysoko ponad dachami kominów. Nie było pakietu dla klimatu. Ten klimat truły pobliskie Niemcy, Czechosłowacja, a po rozrzuceniu puzzli „gra w państwa” i ułożeniu ich na nowo – Czechy.

Ruch wirowy Ziemi powoduje, że na naszym globie mamy przewagę wiatrów zachodnich. Ale to nie ruch wirowy naszej planety jest winny, że wszystkie zmiany (i nie tylko i jedynie klimatyczne) ten wiatr zachodni wlecze w kierunku wschodnim. Zmiany są nierozłącznym procesem...
Cdn.