Wszystkie światła nagle zgasły. Samochody umilkły tylko jednej jedynej syreny 105 de lux silnik miarowo pracował

 

Długo napinała się cięciwa łuku

Kiedy przekraczasz tę magiczną czerwoną linię wtedy żaden Bóg ci nie pomoże. Kiedy zdziczały Zachód na polecenia Stanów Złajdaczonych tkwił w fałszywym przekonaniu, że reszta świata jest na wyciągnięcie ręki wtedy nader cierpliwy Denazyf w towarzystwie trzech osób przekręcili „na raz” kluczyki starterów. Nie towarzyszył im niepokój i strach był im obcy. Stało się. – Powiedział Pierwszy. – Stało. – Chórem odrzekli tamci.

W tym samym czasie – Warszawa skoro świt. Pierwsi budzą się zwykli szarzy obywatele – ludzie pracy. Ulice szybko budzą się z nocnego snu. Od miejsc parkingowych odrywają się kolejno samochody aby za chwilę wpłynąć na jedną z rzek. Początkowo nurt aut płynie wartko nie bacząc na ograniczenie 40km/h. Tylko nieliczni mają pecha, kiedy z tego wartkiego nurtu wyławia ich czerwony lizak wkurwionego milicjanta*, któremu akurat żona puściła się z sąsiadem z dołu i dowiedział się o tym przed końcem zmiany od kolegi z patrolu. Nurt tych wartkich potoków i rzek leniwieje, kiedy na czerwonym przyspał nieco niezdecydowany kierowca, a potem drugi i trzeci. Rzeka staje i rozlewa się po całej szerokości.

Na Żoliborzu w domu prezesa Kwa Kwa włączył się cichy alarm. Prezes w tym momencie stał nad sedesem i zastanawiał się głośno: Ciekawe, kurwa, czy dzisiaj uda mi się trafić, czy znowu wszystko pójdzie na boki? Pierdolony urolog! Oczywiście poszło obok. Ale o tym nie miał się już nikt dowiedzieć.

– Hmm mruczał niezadowolony Kwa Kwa – co znowu z tym alarmem? Czy to jakiś kocur chce dobrać się do mojego koteczka?

W windzie na szóstym w starym popeerelowskim bloku znajdowały się trzy osoby: jedna z ósmego i dwie z dziesiątego.

– Dzień dobry – rzekł ściszonym głosem Stefan N.

– Dobry – odburknęli tamci.

– A wie pani – zwrócił się Stefan N do blondynki z obszernym biustem z dziesiątego – czuję taki dziwny niepokój jakby się miało coś złego stać.

– Ten, jak nie zacznie głupot pleść, to zaczyna ludzi straszyć – powiedział brunet dobrze po pięćdziesiątce.

– Przestań pan, panie N. ludziom dupę zawracać z samego rana – wtrąciła starsza kobieta przebierając zgrabnie paciorki różańca.

W tym samym momencie światło w windzie wpierw przygasło i zaczęło dziwnie mrugać.

– Widzisz pan – warknęła ta z obfitym biustem – wykrakałeś!

– O matko jedyna – zachrypiała starsza pani i łapiąc się ściany upuściła różaniec.

– Zaraz się włączy zasilanie awaryjne – powiedział brunet. – Oby, bo ja mam klaustrofobię – wyksztusił z siebie Stefan N.

Ale żadne światło się nie włączyło. Ani to z głównego zasilania ani z awaryjnego. Winda wpierw się na moment zatrzymała by po chwili poddać się prawom grawitacji.

Ulica niczym wielka skuta lodem rzeka, którą wolno kruszył lodołamacz ruszała kawałek by znowu się zaklinować i ugrzęznąć na kolejnym przecięciu ulic. Ten, któremu żona puściła się z sąsiadem z dołu oderwał wzrok od plastykowego kawałka z napisem: „Dowód Osobisty” i zdumiony, już nie faktem, że przyprawiono mu rogi, ale tym co ujrzał stuknął kolegę łokciem w bok i powiedział:

– Patrz, kurwa! Patrz co się dzieje!!!

Wszystkie światła nagle zgasły. Samochody umilkły tylko jednej jedynej syreny 105 de lux silnik miarowo pracował czym wzbudził wielkie zdziwienie jej właściciela i tych wszystkich, którzy mogli ten fakt ujrzeć i usłyszeć. Gdzieś na końcu Marszałkowskiej pojawił się słup ognia, a tuż nieopodal równie wyskoki słup dymu. Warkot silnika syreny przerwały nieludzkie krzyki i wołanie o pomoc. Trzy samoloty rozbiły się o płytę lotniska inne spadały przed i za Wisłą na pola, łąki i zabudowania.

Na torach żaden pociąg się nie zderzył, te eklektyczne zaczęły płonąć. Znikąd pomocy. Żadnego dźwięku karetki, straży, policji. Tylko chaos i niekończące się wołanie. 

Prezesa Kwa Kwa absolutna ciemność zastała w progu łazienki. Chciał się czegoś złapać, oprzeć ale potknął się o coś i runął jak długi na ciepłą posadzkę. Przeraźliwe miaaał uświadomiło mu, że to jego koteczek stoi za jego upadkiem. Ale to nie koteczek był winien a jego arogancja, pycha i nienawiść do wszystkich, którzy mieli inne zdanie niż on Wielki Karakan.

Nie koteczek, ani nic z podobnych rzeczy, a jedynie ciąg zdarzeń przyczynowo skutkowych stał za dramatem jaki odbywał się w Warszawie. Gdyby Bóg prowadził bloga a ludzie mieli możliwość jego czytania to przeczytaliby jedno jedyne zdanie:

„Ten mój świat, którzy przejęli na chwilę dzieci Szatana przypomina domino, którego pierwszy element się przewrócił. Cóż począć? Trzeba będzie od nowa dla nowych go stworzyć.”

Bóg na swoim „blogu” dał ludzkości DEKALOG, ale ludzie w większości, choć mieli możliwość, to czytać ze zrozumieniem nie chcieli.

(…)

Sześć osób w przytulnym gabinecie popijało schłodzone martini. Denazyf spojrzał na zegar wiszący nad stylowym regałem z książkami i rzekł:

– Jest na Warszawą. Za kwadrans będzie w Paryżu. Potem Londyn. Drugą stroną globu zajmiemy się za chwilę.

 

Gdzieś, kiedyś dużo później.

Gromadka umorusanych dzieci o wielkich błękitnych oczach i włosach tak jasnych jak promienie palącego słońca na wyścigi odgarniała sypki piasek nad jedynym strumieniem w tej okolicy przesypując go przez palce. Nagle jedno z nich wydobyło coś innego niż kamienie i kawałki drewna. – Co to? – Zapytało najbardziej umorusane dziecko. – Nie wiem – odpowiedziało to, które z wielkim zdziwieniem trzymało znalezisko w swoich delikatnych rękach.   

Zatem cała gromadka biegiem udała się w kierunku wyżłobienia w wysokiej skarpie nieopodal strumienia. Położyli znalezisko na piasku przed kobietą, która wpierw objęła je wszystkie wzrokiem a potem każde z osobna dotykała jakby były to największe skarby tego świata. Zza pleców kobiety wyłonił się postawny mężczyzna do dobrym, choć nieco surowym spojrzeniu. Podszedł do nich i objął swymi wielkimi ramionami tuląc tulącą dzieci kobietę. Porozumiewali się językiem jakiego nie znał świat poprzedni. – To z poprzedniego świata – rzekł wskazując otwartą dłonią na przyniesiony smartfon.

I oto się stała wola Pana.