Co? Zastrzeli mnie pan panie Wolański? – Proszę mnie nie zmuszać, abym puścił informację do mediów o pana zależności od ludzi, którym bliżej do don Corleone, czy innego bossa kartelu narkotykowego, niż prawa.

Poszedłem zobaczyć co słychać u przyjaciół. W tym celu nabyłem coś niecoś. Bo jak tak (bez niczego) z pustymi rękoma nie wypada przecież. Ubrałem się też stosownie, aby… No właśnie! Co to jest stosownie, kiedy z nieba żar się leje w granicach wytrzymałości sprzętów i ludzi.
O! – nie powiem, znam takich co to na słońcu mogą leżeć nawet w połowie setki.
Na samą myśl wstrząsa mną, jak dajmy na to pacjentem z Tworek podłączonego – w ramach testu oczywista – do agregatora prądu: trzepie, a nie zabija.
Samo trzepanie (oficjalnie) jest zakazane. Leżenie na słońcu – nie.  Tak samo jak nie jest zabronione picie trunków wzmocnionych prądem liczonym w procentach. Można do woli lub do górnej granicy pojemności, i kilka kropel więcej, aby powstał, jak u Olafa, menisk wypukły.

Ale niestosowne ubieranie, choć (oficjalnie) nie jest zabronione, to jednak budzi pewien grymas. Jedni czują niesmak, a inni wręcz oburzenie. Ciekawe, że tym od niesmaku i oburzenia do głowy nie przyjdzie iż ów nieszczęśnik wciśnięty w stosowny garnitur, za który zapłacił tyle, że mógłbyś ze dwa tygodnie spacerować zacienionymi uliczkami starej Pragi i patrzeć na leniwą wodę Wełtawy z Mostu Karola, czuje się źle i tylko dla zachowania pozoru wpakował się w ów gajer, a po powrocie wyskakuje z niego i łazi na golasa po domu i dopiero wtedy czuje się swobodnie i nieskrępowanie.

Zważywszy trzy aspekty – stosowny ubiór, żar za oknem i owych przyjaciół – postanowiłem pewne rzeczy uprościć lub, używając języka bardziej technicznego – zmodernizować. Wskoczyłem w lekkie lniane spodenki, potem w równie lekkie (też lniane) spodnie, na grzbiet założyłem leciutką jak południowy wiatr z okolic Sierra Nevada koszulinę, na nogi półbuty z miękkiej skórki w kolorze piasku z okolic Helu i tak stanąłem przed lustrem: może być. Uprzednio starannie zapakowany prezent – butelka trunku w papierowej torbie z tego samego sklepu co zawartość – wziąłem w rękę i poszedłem do przyjaciół zobaczyć, czy u nich też przypadkiem sowa nie pohukuje.

Kilku panów – głównie mundurowi rozmaitych dużych literek, kilka pań, z których większość grała rolę dam – rozprawiało o polityce. Damy, jak na nie przystało głupawo się uśmiechały lub równie głupawo przytakiwały głowami uważając przy tym, aby od tego uśmiechu i przytakiwania, przypadkiem coś się nie odkleiło lub nie popękało. Prawdziwa udręka z trzymaniem się sztywno udając przy tym, że jest miło.

Tamci wreszcie mnie zauważyli: przez tę chwilę niezauważania ktoś zupełnie obcy mógłby tutaj przeprowadzić coś na miarę przewrotu majowego i zanim gospodarze zorientowaliby się byłoby po herbacie – sucharki lub zgoła co innego dostaliby po drugiej stronie tego czegoś, co oni sami i ich trębacze nazywają wolnością.

Wymieniłem spojrzenia i tak zwany grymas uśmiechu z kim i do kogo trzeba odwzajemniony tym samym z drugiej strony. Kiedy ta mimiczna forma przywitania minęła mogłem już spokojnie podejść do barku.

– Napijesz się czegoś mocniejszego? – zaczepiła mnie obficie obdarzona walorami, które pływając poruszały się w takt jazzowej muzyki płynącej z głośników. Mimo wszystko i mimo tego, że jestem taktownym człowiekiem coś mnie jakby od środka trąciło jakiś holik, czy inny diabełek.
Oczywiście – odpowiedziałem z lekkim uśmiechem naśladując panią czepialską usilnie podążającą resztą swego ciała za pływającym biustem.
Ewa – odpowiedziała w mig orientując się w temacie moich chochlików – Jak chcesz to mogę bardziej i tylko dla ciebie. Tutaj – wzrokiem obmiotła cały salon – same sztywniaki, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy. Ty – patrzyła mi głęboko w oczy – wydajesz się być inny niż oni. Idziesz? – po czym, nie czekając na moją zgodę, pociągnęła mnie lekko za sobą wręczając po drodze spoconą szklankę z zimnym tonikiem.

(***)

Pan jest głupcem albo faszystą. Nie pojmuję jak może pan w takiej sytuacji głosić te brednie. Tutaj przecież chodzi o bezpieczeństwo państwa, a nie jakieś chore ambicje lub wizje czegoś lepszego, czegoś, czego pan z tą swoją garstką popleczników nie potraficie sprecyzować. Wie pan co mógłbym w tej sytuacji zrobić?  – zapytał sędzia Wolański wyraźnie podekscytowany i nie czekając na odpowiedź Puszczykowskiego konturował. Zawsze miałem pana, Jacku, za człowieka sensownego, za kogoś, kto doskonale rozumie złożoność sytuacji i osobowość prawną podmiotu jakim w tej sytuacji jest państwo. Ale widzę, że uległ pan jakieś obsesji i związał się z ludźmi pokroju Gębala. Chcecie wypowiedzieć wojnę Europie? A co ze zobowiązaniami, co ze stroną prawną takiego szaleństwa? Czy zdaje sobie pan sprawę, że wojna właśnie się toczy i musimy być wszyscy razem, że w przeciwnym razie możemy ponieść konsekwencje trudne do przewidzenia?

Pan wybaczy – przerwał Wolańskiemu  Jacek Niedzielniak – nie ja, ani nikt z tej, jak to po raczył był określić, garstki moich popleczników nie zawiązywał układów, które wiążą pana i wielu ludzi z tego grona z mafią, którzy wymyślili ten chory system. A przy okazji niech pan łaskawie mi odpowie skoro jest pan, panie sędzio takim wielkim orędownikiem tej Nowej Komuny, jak trwają prace przy jej poszerzaniu i dlaczego twór, który od dekady zjada własny ogon nie potrafi już nawet prostować bananów i regulować wielkości jabłek w polskich sadach?

– Sędzia chciał coś powiedzieć, ale najwyraźniej zabrakło mu czasu na właściwy dobór słów. Niedzielniak kontynuował swój wywód: Frukty, jakie przedstawiciele określonych grup wspierających pasję tworzenia socjalizmu bis, zapewne są wielką pokusą, której trudno się oprzeć nawet panu i tym oto tutaj zebranym – panowie i damy daliście się kupić. W imię czego? Czy na pewno w imię jakieś idei, czy ze zwykłej chciwości, która jest państwa, że tak powiem, znakiem rozpoznawczym, takim swoistym odciskiem palca, czy bardziej sumienia, linią papilarną sprzedawczyka. Dla was ojczyzna to nazwa i  miejsce banku, w którym trzymacie te swoje frukty. Ale, proszę mi wierzyć, nic już dziś nie jest tajemnicą. Tak jak w piosence, nie pamiętam kto ją śpiewa, wszystko jest na sprzedaż, co znaczy, że jeśli wszystko można sprzedać, to zawsze znajdzie się ktoś kto zechce kupić.

Co? Zastrzeli mnie pan panie Wolański? – Proszę mnie nie zmuszać, abym puścił informację do mediów o pana zależności od ludzi, którym bliżej do don Corleone, czy innego bossa kartelu narkotykowego, niż prawa. A co za tym idzie cały ten, za przeproszeniem, resort jaki ma pan w garści jest oględni mówiąc do dupy. Gdyby pan miał odrobinkę przyzwoitości, o tyle co zmieści się brudu pod zadbanymi paznokciami tej pańskiej pindy, która jest o kilka młodsza od pana córki, to zrzekłby się pan togi i odszedł spokojnie na zasłużoną emeryturę, a gdyby miał pan nieco więcej przyzwoitości i odrobinę odwagi, to powinien pan sobie strzelić w ten bandycki łeb choćby tu i teraz.